po przeprowadzce

Z pomocą dwóch dwumetrowych grubasków wnieśliśmy na szóstą kondygnację (parter i pięć pięter) prawie 100 pakunków - od lekkiej pościeli czy pluszaków, przez ciężkawe talerze i szklanki, po super ciężkie kartony z książkami, pralkę czy szafy. Jakiś milion razy błogosławiłam moje codzienne siłowe treningi z ostatnich kilkunastu tygodni. Bez nich raczej nie dałabym rady tachać dobytku na równi z tymi młodymi, wysokimi (zupełnie niesportowymi) mężczyznami. TaTolek zasuwał jakby miał motorek w... nogach i nikt nie miał do Niego startu. Niestety, z tego etapu przeprowadzki nie mam ani pół zdjęcia, bo nie było czasu na pamietanie o aparacie.
Pudła, kartony, skrzynie i sprzęt wszelaki zasłały podłogę nowego lokum. Okazuje się, że kuchnia rozłożona na części pierwsze zajmuje straszliwie dużo miejsca i na dodatek najeżona jest ostrymi kantami nawet tam, gdzie by się tego człowiek zupełnie nie spodziewał, co Lala co chwila chciała testować.


Na pomoc przyjechał z Warszawy DziaTolek, który zakasał rękawy, przywdział czołówkę i najpierw dzielnie rozmontowywał meble, wyrywał zlew i płytę z blatu kuchennego, tylko po to, żeby trzy dni później paść na kolana i wiercić, ciąć, piłować i składać je na nowo.
W pewnym momencie postanowiłam zająć się pracą i nie myśleć, żeby przypadkiem nie zwariować od "nadmiaru wrażeń". Było to mnie więcej wtedy, kiedy stare mieszkanie wyglądało tak:



a nowe tak: 


Jakaż była radość kilka dni później, kiedy nowe mieszkanie zaczęło przybierać znane kształty, kiedy ruszył zlew, zadział piekarnik, a pralka zaczęła wypierać tonę kurzu remontowego ze wszystkich naszych ciuchów.

rysuje się kształt nowej kuchni

Pozostało rozpakowanie kilkunastu ostatnich pudeł, zagospodarowanie tarasu i wyrobienie kondycji w czasie wchodzenia po schodach z wyrywającą się Lalą na rękach.

Od kilkunastu dni mieszkamy w nowym lokum. Dochodzi do nas, jak ogromne znaczenie dla człowieka ma miejsce, w którym przyjdzie Mu mieszkać. Poprzednia nora od początku była tymczasowe - już jak ją wynajmowaliśmy, nasz pies był umierający. Wiadomo było, że nie wejdzie wyżej, niż na wysoki parter; potrzebna nam była zgoda właściciela mieszkaniana bardzo schorowane zwierzę. Poza tym potrzebowaliśmy czegoś natychmiast i wzięliśmy tzw. "pierwsze lepsze".
A potem wyszedł "kwiatek" w postaci piekarni za ścianą. Przez pół roku żyliśmy odliczając dni (i noce) do końca. Lala budziła się po 3-8 razy na noc co noc (właściwie: była budzona), Tolek przysypiał nad lekcjami, TaTolek ledwo ciągnął w pracy, a MaTolek łykał sobie prochy co wieczór, żeby w ogóle zmrużyć oko. Przez bardzo długich  sześć miesięcy, nie mieliśmy możliwości odpoczynku, relaksu, spokoju, radosnego powrotu do domu. Dawaliśmy radę. Ale dopiero teraz zobaczyliśmy, jak bardzo nas to wymęczyło psychicznie. Jak blisko byliśmy znienawidzenia Niemców, Niemiec, z Lipskiem - na czele.
Tam wieczory to był wyścig z czasem - żeby zrobić wszystko i iść spać, zanim piekarnia ruszy z hałasami. Tu siedzimy zasłuchani w ciszę, czytamy książki, oglądamy niebo... jest dobrze.

Komentarze

  1. Dzien dobry,
    mieszkam w Lipsku i ktos ostatnio podrzucil mi znaleziony dowod osobisty jakiegos Polaka, wiec zaczelam szukac w internecie polonii, wpisalam "polacy w Lipsku" i wpadlam na twoj blog ;) Jak zatesknisz za spotkaniem z pobratymcami, to polecamy sie (mamy dwoje dzieci, choc chyba troche mlodszych,niz wasze): renata.kreissler @ googlemail.com

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz