trochę jak w "Dżumie"

 

Lipsk nutriami stoi. Żyją w tutejszych kanałach, w pełnej symbiozie z miastem. Wychodzą na brzeg, dają się pogłaskać, łaskawie zezwalają na podziwy i zachwyty. Sądzę, że są solidne przeżarte, bo chyba każde lipskie dziecko chodzi czasem karmić te szczuropodobne. Wiemy już, że lubią zieleninkę, listki, ogryzki od jabłek, a mniej chętniej jedzą resztki kanapek. Mają potwornie brudne, pomarańczowe zęby i śmierdzą tak, że nawet cap by się nie powstydził. 


Dzieci są zachwycone. Rusza się, śmierdzi, ma fajne ząbki i daje się pogłaskać i nakarmić - prawie jak zwierzątko domowe. A potem zostaje w kanałku, nie trzeba o nie dbać, wychodzić na spacer, czesać - jeszcze lepiej niż zwierzątko domowe. 
Rodzice są zachwyceni trochę mniej, bo podchodzi za blisko, śmierdzi, ma długie, brudne i ostre jak brzytwa zęby, którym szoruje po dziecięcych palcach i cholera wie jakie choroby przenosi. I daję sobie głowę uciąć, że w czasie tych rodzinnych spacerów "na karmienie" wielu ma w głowie obrazy z "Dżumy".


Ale jest jeden moment, kiedy dzieci i dorośli się jednoczą. To wtedy, kiedy przyniesione przysmaki kończą się, a nutrie chcą więcej. Wtedy robią się natrętne, wyłażą z wody, trącają buty, nogi, i prawie włażą na kolana. Nie ma mocnych, wszyscy wtedy uciekają. Żeby nie wiem jak słodkie i sympatyczne wydawały się nutrie, bo zmasowany atak czegoś, co bardzo przypomina cztery razy większego szczura i pcha się człowiekowi na nogi, włącza odruch ucieczki.


My też ostatnio "zapodawaliśmy tyły".

Komentarze