Christmas party


Do tej pory nie byłam na żadnym przedstawieniu, ani imprezce w tutejszej szkole Tolka. DemOlka źle znosi tłum i hałas, włącza wtedy syrenę alarmową i wszystko zakłóca. Z musu TaTolek pełnił rolę przedstawiciela rodziny, a MaTolek grzała miejsce w domu.
Ponieważ mamy teraz BabcioTolkę do pomocy, postanowiłyśmy zaryzykować i we trzy wybrać się na Christmas lunch z miniwystępem klas trzecich (ponieważ dzieci z danego rocznika są tu miksowane między klasami co roku, to wszystkie tego typu imprezy obchodzone są wspólnie, żeby wszyscy znali wszystkich). W razie czego Babcia i DemOlka miały uciekać poza zasięg DemOlkowego głosu, a MaTolek miała szansę skupić się na drugim dziecku.
Zdawałam sobie sprawę, że w szkole wielokulturowej nie może być zadęcia około bożonarodzeniowego, a to z tej prostej przyczyny, że dzieci mają różnych bogów, tradycję i obrządki z tym związane, ale w związku z tym nie bardzo umiałam sobie wyobrazić alternatywną wersję obchodów świątecznych. Z polskiej szkoły mam mocno wbite do głowy śpiewanie kolęd, wznosiła atmosferę, choinkę i prezenty. Wiedziałam, że żadnego z  tych elementów w obecnej szkole nie uświadczymy.


Jak było? Wesoło. Każda klasa wystąpiła z jedną piosenką. Tolkowa - wystąpiła jako ostatnia z muzyką hawajską, dzikim śmiechem, szaleństwem i w szortach (oraz butach zimowych). O Świętach świadczył napis "Merry Christmas" na ścianie, kilka gwiazdek rozrzuconych tu i ówdzie, mikołajowe czapy założone na krzesła i malutkie ozdoby z motywami świątecznymi na stołach. Nie było zadęcia, uciszania. Dzieciaki były rozbrykane, uśmiechnięte i zadowolone. Po występach przyszedł czas na lunch, który składał się z jedzenia przygotowanego przez mamy. Szczerze powiem, że szczęka mi opadła, jak dyskretnie zlustrowałam stoły z półmiskami (Tolek ma nietolerancje pokarmowe i planowałam pokazać Mu co jest dla Niego ok). Na stołach stały: kiełbaski, parówki, wursty, tłuste mielonki, paszteciki z mięsem w wysokiego tłuszczu, paluszki z serem ociekające tłuszczem oraz kilka talerzy z pokrojonymi warzywami i dwa makarony. 95% jedzenia była koszmarnie tłusta i bez smaku (MaTolek i BacioTolek dyskretnie wywalały ponadgyzane "przysmaki" do koszy, stojących poza zasięgiem wzroku tych, którzy to szykowali). Nie jestem (chyba) mamą-oszołomem żywieniowym, ale przez 5 lat kształcenia Tolka w różnych placówkach jeszcze nie widziałam tak ciężkiego i niezdrowego menu dla dzieci. Dzieciakom, oczywiście, to nie przeszkadzało. Pałaszowali wszystko jak leci, śmiali się, wygłupiali. Nawet DemOlka przysiadła się do męskiego grona Tolka i wcinała swoją parówkę.


Potem dzieciaki poleciały na boisko wybiegać to, co zjadły (w szkole jest codziennie godzinna przerwa na dworze po lunchu), a MaTolek z innymi mamusiami zajęcia się sprzątaniem, myciem, wynoszeniem i ustawianiem (i wtedy bardzo przydała się BabcioTolka, dzięki której DemOlka nie wymaszerowała z żadną klasą w siną dal).
Było... ciekawie. Na pełnym luzie, wśród mnóstwa śmiechu i - mimo braku choinki, kolęd i prezentów - bardzo świątecznie. Ot, kolejna przygoda w szkolnym życiu Tolka.


A tak ubrany wrócił Tolek ubrany do domu. Skarpetki zdjął, bo wszedł w nich w rozlany sok. 16 grudnia. 8 st. C. na termometrze. 

Komentarze